poniedziałek, 4 lutego 2008

Czerń i Czerwień

Popołudniu weszły w nasze życie, czyli w jedną połowę naszego dużego pokoju na parterze – Czerwona Kanapa i Czarny Fotel. Gdańskie pingwiny, Tango i Polka od razu zajęły swoje nowe miejsca.

sobota, 2 lutego 2008

Housewarming 2

Występują pani domu oraz jej osobisty przewodnik (po różnych krajach świata, ale też po życiu), czyli pan domu. Oboje w skromnym chińskim ubraniu.

Znoszą wszystkie krzesła, które niedawno rozstawili po całym domu, znowu do dużego pokoju na parterze. Oczekują następujących gości:

· profesora dr B., niemieckiego geografa kulturalnego i planisty regionalnego, który wykłada na uniwersytetach w Kantonie i Hongkongu, a obecnie jest przejazdem w Niemczech; gość z noclegiem, przyjechał wczoraj wieczorem i zostanie do jutra
· doktorantki X. z Kantonu, która przybyła kilka dni temu na czteroletnie studia doktoranckie do Heide
· siedmiu chińskich studentów turystyki, którzy po zaliczonym semestrze na uniwersytecie w Heide niebawem wrócą do domu
· czterech niemieckich studentów turystyki z uniwersytetu w Heide
· jednego bułgarskiego studenta turystyki z uniwersytetu w Heide

Dwaj chińscy studenci przywiozą z Hamburga składniki chińskiej kolacji, dwaj inni przyjadą do Meldorf bezpośrednio z monachijskiego lotniska po wycieczce do Wenecji na karnawał. Wszystkich siedmiu chińskich studentów oraz doktorantka X. przygotują jedzenie w naszych dwóch kuchniach.

Goście przybędą około godz. 16:30 i dostaną na przywitanie zieloną herbatę oraz tort z marchwi (nie zjedzony podczas „housewarming 1”, potem zamrożony a wczoraj odmrożony). Potem brygada kucharska zabierze się do roboty. Doktorantka X jest najwyżej rangi, więc będzie wszystko koordynowała.
Reszta gości będzie prowadziła kulturalne rozmowy aż do momentu podania 12 potraw.

Pan domu zapłaci za składniki.
Pani domu posortuje odpady i napełni zmywarkę.

wtorek, 29 stycznia 2008

skyline

Wczoraj kupiłam lazurowy (jak niebo) kosz na bieliznę z zielonymi (jak trawa) składanymi nogami. Do kosza wkładam pranie, wyjęte z pralki. A pranie, czyli bieliznę wieszam za pomocą klamerek na sznurze w ogródku, który nam został po poprzednich właścicielach. Sznur jest naciągnięty w poprzek trawnika, od tylnej ściany naszego garażu do poprzecznej ściany garażu sąsiada. W połowie podtrzymuje go w powietrzu żelazny, pomalowany na lazurowo pręt – wbity mocno w ziemię, a może nawet zabetonowany. Na tym sznurze udaje mi się powiesić wszystko, aż do ostatniej chusteczki, z jednego prania. Świat doskonale urządzony na czas letni. Przed nami mieszkała tu Finka z niemieckim mężem. Wiwat mądre cudzoziemki! Do absolutnego szczęścia brakowało mi tylko odpowiedniego kosza. Bo ja wieszam pranie na dworze również zimową porą. Przyzwyczaiłam się do tego w Japonii. Odpowiedni kosz znalazłam wczoraj w sklepie, który do niedawna nazywał się „Wandmaker”, a w tej chwili przekształca się w „Sky”. Dlatego w środku panuje niesamowity chaos. Na zewnątrz wielkie litery na ogromnym transparencie pocieszają nas: „Sklep podczas remontu będzie dla naszych klientów cały czas otwarty.” Połowę towarów sprzedają za pół ceny, wszędzie piętrzą się stosy nieuporządkowanych rzeczy. Na paragonie, który uważnie studiuję wychodząc ze sklepu, jest wydrukowane „pomocniczek do kuchni” oraz cena. Rozweselona wracam na rowerze do domu. Zawsze, gdy tylko pogoda pozwali, będę udawała się z „pomocniczkiem do kuchni” do ogródka i nigdy już przy wieszaniu bielizny nie będę musiała się schylać do samej ziemi. Wiwat mądre cudzoziemki!

Ale po co zwierzam się z moich błahych wydatków? Wydałam pięć euro dziewięćdziesiąt dziewięć. Podziwiam zmysłowość giętkich nóg od kosza do bielizny. I niekontrolowany rausz zakupów w środku sklepu wymierającej sieci supermarketów ...

A tak naprawdę to spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Wychodząc ze sklepu, ni to Wandmaker, ni Sky, ni pies, ni wydra nagle zrozumiałam. Niechcący. Mimochodem. Szklane drzwi otworzyły się jak zawsze automatycznie i bezdźwięcznie. Tylko moje myśli od razu zaczęły hałasować i huśtać jak koń na biegunach. W głowie. Pod piersią. Tu i tam. Coraz szybciej. Coraz wyżej. Na czole. Na karku. Nikt cię nie zagaduje. Przed Wandmaker stoją, jak przed wszystkimi sklepami tego miasta, tylko milczące, błyszczące samochody. Całe morze pustych aut. Nikt cię nie pyta, czy nie masz przypadkiem zbędnego euro. Nikt ci nie chce sprzedać gazetki bezdomnych, codziennie ten sam poszarpany egzemplarz. Nikt nie siedzi na brudnej ziemi, z psami i pustymi plastykowymi kubkami i nie prosi z rozbrajającym uśmiechem o parę groszy...

Zrozumienie, dojście do pewnego przekonania zawsze jest jakimś rodzajem szoku. Lub bólu. Po ponad czterech miesiącach zrozumiałam, że nie jestem tu nikomu potrzebna. Że nikt mnie nie dostrzega. Że jestem zupełnie sama. Pod niesamowicie bezkresnym niebem.

sobota, 26 stycznia 2008

Sobotni spacer

Nadal szaleje wichura, wobec tego zostawiamy rowery w garażu i wychodzimy na świeże powietrze. Nie pada, nie jest zimno, tylko gwałtowne podmuchy wiatru zapierają nam dech w piersiach. Wspinamy się na grzbiet tak zwanego po niemiecku Geest czyli obszaru, który zawsze należał do nadbrzeża. Z tego powodu wysoko położony Geest – w przeciwieństwie do tak zwanych marsz – jest nieurodzajny. Marsze czyli tereny, które kiedyś, pięćdziesiąt lat temu, osiemdziesiąt lat temu, sto lat temu, zostały zabrane morzu, rozciągają się w naszych okolicach przez kilkanaście kilometrów w stronę zachodu, czyli morza. Marsze, czyli gleby marszowe powstały przez osuszenie i odsolenie nadmorskich terenów błotnistych, osuchów lub dna morskiego na polderach. Są to gleby o dużej przeważnie zawartości części ilastych i próchnicy, żyzne, ale łatwo ulegające wyjałowieniu.

Mieszkamy na dawnej granicy między ziemią a wodą, czyli nad dawnym stoku wybrzeża. Nasze domu zbudowano na starym wyrostku Geest. Po zachodniej stronie zaczynała się tu kiedyś woda. Morze Północne. Niegdyś Meldorf było miastem portowym. Dziś spacerujemy po zboczach Geest lub na grzbiecie Geest. I niespodziewanie odkrywamy urocze okolice, lekko sfalowane pagóreczki pokryte tu i ówdzie lasem mieszanym lub błoniami. Najwyższy punkt nazywa się Góra Aniołów i znajduje się na wysokości 25 metrów nad poziomem morza. Zbocze Geest pokryte jest bagnistymi łąkami położonymi nieznacznie nad poziomem morza. Tyle o tym.

Wcale nie tęsknimy za górami. Ale sąsiedzi użyli podstępu. Z okazji „housewarming”, czyli przyjęcia zorganizowanego w celu ogrzania domu, dostaliśmy tyle kwiatów, że do tej pory nasze domy pachną jak wiosenne łąki. Natomiast z okazji naszego wprowadzenia się do nowych domów sąsiedzi podarowali nam bon uprawniający do zakupów w pewnym sklepie w sąsiedniej wsi, Nindorf. Jest to sklep sprzedający „pomysły“ (urzeczywistnione oczywiście) na mieszkanie. Do dziś jakoś nie udało nam się zrealizować tego bonu. I to nie dlatego, że nie potrzebowalibyśmy żadnych „pomysłów” – wręcz przeciwnie! Jednak za każdym razem, kiedy mieliśmy trochę wolnego czasu i sklep był otwarty, pogoda nam nie sprzyjała. Ale już od dawna – i to pewnie świadczy o naszych dobrych zamiarach – zapisywaliśmy wszystko, czego nam jeszcze brakuje w naszych domach na oddzielnej białej kartce. Od szklanego stoliczka pod telefon do zielonego dywanika do łazienki. Od pstrokatego obrusu do ramy na obraz wielkości trzydzieści na czterdzieści sześć. Od lampki do lustra do kamieni naturalnych. Od … do …

Dziś więc jesteśmy dobrej myśli i wychodzimy. Wspinamy się wzdłuż hałaśliwej ulicy B431 na wysokość 12 metrów nad poziom morza. Z włosami potarganymi przez huragan wchodzimy do sklepu pełnego pomysłów. Niezdecydowani szperamy w regałach, tu nam nie pasuje kolor, a tam forma. Aż W. znajduje schody na pierwsze piętro. A tam czeka czerwona jak ogień kanapa ze skóry...

Oczywiście nie było jej na naszej kartce. Obracamy się na pięcie i maszerujemy po zboczu Geest z powrotem do domu. Wiatr uderza o nasze twarze. W domu od razu zaczynamy przemeblowywać połowę dużego pokoju. Okrągły stół wynosimy do zimnej kuchni. Szukamy innego miejsca dla czarnego stołu. Wleczemy dwuosobową sofę na górę. Rozstawiamy krzesła. A resztę przenosimy do pustego garażu. W marcu znowu będzie wywóz śmieci wielogabarytowych. Czerwoną kanapę dostarczą nam w przyszłym tygodniu. A potem ja Wam dostarczę zdjęcie.

środa, 23 stycznia 2008

Tydzień ścinaczy brzóz

Przedwczoraj przyjechali podczas ulewnego deszczu i zakłócili popołudniowy spokój. Strasznym hukiem. Piłą tarczową! Piłą mechaniczną! Piłą elektryczną! Światłami migowymi, jaskrawymi kurtkami i kapturami bezpieczeństwa. Zamknęli cały trójkąt ulic: Eckernförder, Flensburger oraz Schleswiger. Podbiegłam do okna, a tam na ulicy już druga brzoza leżała na bruku. Drwal piłował ją właśnie na poręczne kawałki. A robotnicy układali szczapy na wózku należącego do miasta. Drobne gałęzie rzucali do hałasującego urządzenia na drugim wózku, które rozdrabniało je na pył. Człowiek z piłą mechaniczną w ręku był szefem i po zakończeniu pracy zniknął od razu we wnętrzu największego samochodu. A reszta ekipy długo jeszcze stała w deszczu i czekała niewiadomo na co. Tylko wycieraczki na przednich szybach migały w świecie za moim oknem.

Wczoraj w nocy obficie padał śnieg i ścinacze brzóz nie ruszyli się rano z chat. Po raz pierwszy sprzątaliśmy trotuary dookoła naszych domów ze śniegu i lodu. Po południu wsiadłam na rower i pojechałam w stronę morza. Dzieci zjeżdżały na sankach ze zbocza wału od strony lądu. Ostry wiatr z północy wyczyścił niebo. Na zboczu wału, zwróconym ku morzu, owce spokojnie skubały trawę. Nie znalazłam żadnych śladów drwali brzóz, kiedy o zmierzchu wróciłam do domu i sprawdziłam, czy chodniki dookoła domów nie są śliskie.

Dziś już o świcie ustawili się przed domami. Czekali długo. Na szefa z piłą w ręku i zydwestką na głowie. Po ósmej już następna brzoza leżała na bruku. A zanim w radiu rozpoczął się kolejny odcinek powieści Bariccio „Oceano Mare“, wszyscy – drwale, huk i kolory rażące oczu - wycofali się ze świata za moim oknem. Tylko jeden wózek został na rogu. Obawiam się, że poszli tylko na papierosa i na śniadanie.

piątek, 18 stycznia 2008

Czasowstrzymywacz

Czasowstrzymywacz – to polskie słowo roku 2006 wybrane przez czytelników onet.pl. Ja oczywiście nie wiem, co to jest. Nawet nie rozumiem, czy czasowstrzymywacz jest rzeczą lub człowiekiem. Co lub kto wstrzymuje czas? Ale to nie „co”, ani „kto”. To neologizm. Sztuczne tworzywo językowe. Hasło z reklamy Plusa. A plus w tym przypadku nie jest znakiem w postaci krzyżyka ze świata matematycznego, lecz prywatną firmą sprzedającą usługi sieci telefonii komórkowej. Plus ma w ofercie między innymi usługę „Czas Stop”. I ta usługa utkwiła w świadomości użytkowników pod hasłem „czasowstrzymywacz”, ponieważ reklama obiecuje, że „po drugiej minucie czas stop, a dalej rozmawiasz za darmo…”. Czyli nie chodzi wcale o czas, lecz o cenę. To jest mydlenie oczu, którego skutkiem ma być ciągłe gadanie.

W niemieckim obszarze językowym każdy kraj – Austria, Niemcy, Szwajcaria i księstwo Liechtenstein – od kilku lat regularnie wybiera swoje słowo (Wort) oraz swoje tak zwane nie-słowo (Unwort) roku. Granica między słowem a nie-słowem nie jest dokładnie ustalona. Za słowo roku 2007 niemiecka komisja uznała „katastrofę klimatyczną” – a za nie-słowo „premię za ognisko domowe” (nieprzetłumaczalny, niestety, wyraz złożony, w oryginale: „Herdprämie”). Szwajcarscy jurorzy natomiast uhonorowali „turystykę umierania” (znowu nieprzetłumaczalny, niestety, wyraz złożony, w oryginale: „Sterbetourismus”) słowem roku, a „kompensację klimatyczną” nie-słowem. Liechtensteinowcy wybrali podobne nie-słowo, mianowicie „handel klimatyczny”, ale całkiem inne słowo roku: „bierne palenie”. Austriacy są samodzielni, wyznaczyli „chlać do osiągnięcia śpiączki” (jeszcze raz nieprzetłumaczalny, niestety, wyraz złożony, w oryginale: „Komasaufen”) słowem, a „państwowy trojan” (w oryginale wyraz złożony: Bundestrojaner) nie-słowem roku.

Nie wiem, czym różni się słowo od nie-słowa. Nie rozumiem, dlaczego „katastrofa klimatyczna” dla Niemców jest „słowem” – a „kompensacja klimatyczna” dla Szwajcarów oraz „handel klimatyczny” dla Liechtensteinowców jest „nie-słowem”. Nie śmiem ocenić, które z tych słów wyraża fakt bardziej przykry i negatywny.

Istnieją oczywiście różne definicje „słów” i „nie-słów”. W Polsce tradycja wybierania słowa roku chyba dopiero się zaczyna. W zeszłym roku portal internetowy onet.pl wezwał użytkowników do wyboru. W tym roku tvn24.pl zachęca do wybierania słowa z 15 proponowanych zwrotów (p. http://www.tvn24.pl/-1,1531424,wiadomosc.html). Z tego wynika, dla mnie, że w Polsce brak demokratycznego lub naukowego wyboru słowa roku. Stacja telewizyjna lub serwis internetowy – a nie Komisja Języka Polskiego – podejmowały inicjatywę. A im oczywiście nie chodzi o mniej lub bardziej mylące walory językowe – lecz o co? O atrakcję dla klientów. O przyciągnięcie większej liczby widzów lub użytkowników. O żarty lub gry mniej lub bardziej banalne, mniej lub bardziej polityczne, mniej lub bardziej głupie. W Niemczech, w Szwajcarii, w Austrii i w księstwie Liechtenstein każdy obywatel może zgłosić się do Stowarzyszenia Języka Niemieckiego z własną propozycją słowa lub nie-słowa. Jurorzy nie biorą pod uwagę częstotliwości propozycji (ile razy dany wyraz został zgłoszony) lecz jakość proponowanego słowa lub nie-słowa. Szwajcarscy jurorzy w tym roku napisali, że słowo – w przeciwieństwie do nie-słowa – trafnie opisuje prawdziwy stan rzeczy, opowiada całą historię, demaskuje. Nie-słowo natomiast zachowuje się odwrotnie, przekręca sens, ukrywa prawdę, zaciemnia stan rzeczy i upiększa go.

Nadal nie rozumiem, dlaczego „katastrofa klimatyczna” uważana jest za słowo – czyli trafnie opisuje prawdziwy stan rzeczy? – a dlaczego „kompensacja klimatyczna” za nie-słowo – czyli przekręca sens i ukrywa prawdę? Dla mnie jeden i drugi wyraz jest tak samo prawdziwy i groźny. I nadal nie rozumiem, dlaczego „czasowstrzymywacz” jest słowem, choć jest czymś utopijnym. Niczego nie rozumiem. A przede wszystkim słów. Jednak zbieram je. Po drodze, podczas wertowania różnych słowników, znalazłam w końcu prawdziwie polskie słowo-zlepek: częstotliwościomierz. I jestem szczęśliwa!

poniedziałek, 14 stycznia 2008

Postój roszponki

Słowa nieraz są podstępne. Napadają na mnie z ukrycia, kiedy w spokoju z książką leżę na kanapie lub kiedy otwieram drzwi wejściowe jednego z naszych domów. Odkąd ogłosiłam rok 2008 Moim Osobistym Rokiem Niemieckich Wyrazów Złożonych (po polsku jest ich znacznie mniej) słowa-zlepki atakują mnie ze wszystkich stron, jakby tylko czekały na aż tak głupi pomysł.

Koło południa odezwał się dzwonek do drzwi przy Schleswiger Strasse i pierwsza tak zwana po niemiecku „Biokiste” – skrzynka ze zdrową żywnością stanęła przede mną. Z ciekawością od razu do niej zaglądam. Znajdują się w niej ekologiczne marchewki, ekologiczne jabłka, ekologiczne gruszki Passacrassana (królowa gruszek zimowych!), ekologiczny kalafior, ekologiczna pietruszka, mieszanka ekologicznych sałat (minzua, tatsoi, rukola i radicchio), ekologiczne papryki ramiro (bardzo bogate w witaminę C!) oraz ekologiczny chleb i wybór ekologicznych białych i żółtych serów – i list, który nas informuje, że w tej chwili na północy kraju roszponka czuje się niedysponowaną i urządza postój.

Zanoszę skrzynkę do kuchni w domu przy Flensburger Strasse. Oprócz zdrowej żywności wyciągam też rachunek i inne papiery. Przepisy, foldery, cenniki, formularz zamówienia, listę aktualnych ofert, od niskotłuszczowego jogurtu malinowo-rabarbarowego w półkilogramowym słoiku do soku jabłkowego z jabłoni rosnących w ekologicznych sadach. Ale też przydatne informacje takie jak, że „opakowanie można skompostować” lub że „pietruszkę należy przechowywać w plastykowej torebce w lodówce, a nie wkładać do szklanki wody, dzięki czemu dłużej zachowa świeżość”. No i postój roszponki. Obecnie w gospodarstwach prowadzonych metodami ekologicznymi roszponka za wolno lub wcale nie rośnie. Co zrobić z tym postojem? Gdzie go przechować? Pytam siebie i otwieram wszystkie szafki w kuchni. Postój znajduje się w pierwszym akapicie listu, który nas informuje o owocach i warzywach. List drukowany jest, tak mi się wydaje, na szarym papierze ekologicznym. Niedawno przeczytałam w ulotce jednej z sieci supermarketów, że nowoczesna nazwa tego papieru to „papier ocieplania się klimatu”. Nie wiem, co to wszystko ma znaczyć. Ale w końcu znaczenie nie jest ważne. Słowa-zlepki pojawiają się, ponieważ ja je lubię i przywołuję, szukam, zbieram. Zaniosę więc postój roszponki oraz papier ocieplania się klimatu pod jeszcze nie izolowany dach nad moim biurkiem.

niedziela, 13 stycznia 2008

Tschlin

dodatek wizualny:


Tschlin: centrum

wieś ma 187 mieszkańców,
którzy żyją w 90 domach
na wysokości 1553 metrów nad morzem




Tschlin: okolice

tak wyglądały 5 listopada 2007
koło południa




© zdjęcia F. Stirnimann

Housewarming 1

Mamy dwa domy, więc też dwie kuchnie. Dotąd używaliśmy tylko jednej. Od przedwczoraj biegam od jednej kuchni do drugiej. Od jednego piecyka do drugiego. Upiekłam cztery torty z marchwi i trzy placki z jabłkami, czyli szarlotki. Do jednego tortu i jednej szarlotki dodałam, zamiast normalnego cukru, cukier owocowy. Z myślą o diabetykach. Jabłka, które jesienią zebraliśmy z jabłoni, na której wisi teraz zbudowany przez teścia domek dla ptaków, trzymamy w garażu. Bo samochodu nie posiadamy.

Na początku listopada straciłam w Tschlin (wieś góralska w Unterengadin, www.tschlin.ch) wiarę w starą szwajcarską książkę kucharską. I odtąd zawsze udaje mi się ciasto na placek. Tu nie można w żadnym sklepie, w przeciwieństwie do Szwajcarii, kupić gotowego, rozwałkowanego, zrolowanego, zawiniętego w pergamin ciasta. Więc zagniatam ciasto sama, jak za czasów mojej babci, ale już go nie zostawiam w chłodnym miejscu. Bo robi się twarde jak granit alpejski i nie da się, za nic na świecie, rozwałkować. Oprócz tego część zwykłej mąki zastępuję mąką ziemniaczaną lub kukurydzianą. I dodaję szczyptę proszku do pieczenia. I stawiam wszystko pod przykryciem przy kaloryferze w kuchni, najlepiej na całą noc.

Zaprosiliśmy sąsiadów na tak zwane housewarming. To jest angielski wyraz złożony. House = dom, warming = ogrzewanie. Zaprosiliśmy gości, aby nam ogrzewali swoją obecnością dom. Jest niedziela, trzynastego. Dzwonek do drzwi odzywa się punktualnie o 15-tej. 25 osób naraz pcha się do dużego pokoju...


Przepis na tort z marchwi:

5 jajek
25 dkg cukru
1 cytryna
trochę soli
30 dkg utartych migdałów (ja biorę po połowie orzechy laskowe i migdały)
30 dkg utartej marchewki
6 dkg mąki
½ torebki proszku do pieczenia
szklaneczkę czystej wódki

Utrzeć cukier z żółtkami na pulchną masę, dodać sok z cytryny, sól, migdały i orzechy, marchewki, wódkę i przesianą mąkę oraz proszek do pieczenia. Wymieszać ostrożnie z ubitymi białkami i od razu przełożyć całą masę do formy. Wstawić do nagrzanego piekarnika, piec w średniej temperaturze przez ok. godziny z małym kwadransem.

Ja zawsze piekę dwa dni wcześniej i odstawiam tort w chłodne miejsce. Aby dobrze wystygł i trochę wysechł. Można go polukrować albo oprószyć cukrem pudrem i położyć na nim połówki marcepanowych marchewek – wygląda pięknie zimowo.

sobota, 12 stycznia 2008

Połączenia przejściowe

W naszym domu ubywa wody. Ściślej mówiąc: w obu naszych domach ubywa wody. Połączyliśmy bliźniacze domy rozwalając w środku mur ogniochronny. Połączyliśmy parcele wpisując je razem do księgi wieczystej. Ale nadal każda połowa domu ma swoją instalację ogrzewania. Mamy dwie oddzielne cyrkulacje ogrzewania. W jednej połowie wisi w garażu tak zwany Micromat. W drugiej obok sauny wisi terma. Oba działają na zasadzie centralnego ogrzewania gazowego. I z obu systemów cyrkulacji ubywa wody. Gdzie znika? Nie wiemy. Dlaczego? Nie wiemy. Wiemy tylko, że zawsze tak było. Tak nam powiedzieli ci, którzy tu przed nami mieszkali. W garażu, który nie jest nam potrzebny, bo nie mamy samochodu, już na stałe zainstalowany jest wąż łączący kran z wylotem gorącej wody przy najbliższym kaloryferze. Raz w miesiącu otwieramy kurek, czekamy aż czerwona strzałka na termo-manometrze drżąc osiągnie 2 bary i z powrotem zamykamy kurek. Załatwione. Terma wisi między sauną a kabiną prysznicową, których regularnie używamy. Ubikacja też tam się znajduje, a z niej korzystamy w miarę potrzeby. Nie uzupełniamy jednak ubytku wody w instalacji ogrzewania ani za pomocą sitka natryskowego ani rezerwuaru klozetowego.

Zmierzyliśmy odległość od kaloryfera do najbliższego kranu. To było jeszcze w zeszłym roku. A potem, prawie co do dnia miesiąc temu, kupiliśmy u Nilssona dziesięć metrów węża ogrodowego. W domu jednak okazało się, że wąż na początku i na końcu jest tylko otwartym otworem i w takiej postaci nigdy nie da się podłączyć do przewodu wodociągowego. Nie mówiąc o wentylu przy kaloryferze.

Wczoraj ponownie udałam się do Nilssona. Deszcz padał. Ale pozycja czerwonej strzałki na termo-manometrze zmusiła mnie do działania. Ekspedient grzecznie wysłuchał mnie i sprzedał dwie końcówki do węża i dwie złączki. W domu okazało się, że jedna nakrętka pasuje, a druga nie. Po południu udałam się więc po raz drugi rowerem do Nilssona. Na dworze nadal padało. Zawiozłam całą instalację hydrauliczną, dźwignię, korpus, wylewkę i perlator. Ten sam ekspedient przez prawie kwadrans biegał po całym sklepie. A ja za nim jak pies lub koń. Trzymał przecież mój kran w ręku. W końcu przykręcił jedną zaślepkę lub reduktor, nie wiem, do drugiej i powiedział tylko jedno słowo: „Proszę!”. W deszczu wróciłam do domu, po drodze kupiłam mleko i papier toaletowy, na wszelki wypadek, i samodzielnie połączyłam kran z wężem ogrodniczym.

Dziś napełniliśmy razem z W. drugi obieg wody. W. stanął przy kaloryferze i otworzył wylot. A ja stanęłam w odległości dziesięciu metrów przy kranie i go rozkręciłam. W. zadowolony zawołał, że rusza się czerwona strzałka. Już po kilku minutach kazał mi zamknąć dopływ wody. Załatwione. A szkoda, bo tak pięknie nam się współpracowało.

Jednak dokąd leci woda, kiedy jej ubywa, nadal nie wiemy. Dlaczego woda nas unika, też nie rozumiemy. Chyba nas nie lubi. Ale czy to tak ma zostać do końca naszych dni w tych domach?


postscriptum: W. twierdzi, że oczywiście wie, gdzie znika woda – wyparuje, mówi. I przyznaje, że też nie rozumie, jakim cudem woda może wyparować z zamkniętego obiegu.

wtorek, 8 stycznia 2008

Ciocia Calina

W Bolonii od kilkudziesięciu lat organizują wiosną targi książki dla dzieci. Dowiedziałam się o nich dopiero przed chwilą. W ramach targów spotykają się w Bolonii – logicznie poniekąd, skoro chodzi o bajki i legendy – także ilustratorzy książek dla dzieci. Organizatorzy targów ogłaszają konkursy, wybierają najlepsze dzieła, robią wystawy, przyznają nagrody i tak dalej, i tym podobnie.

Wiadomości w radiu już od kilku dni kończą się tymi samymi słowami: speaker ostrzega przed niepogodą. Wichury nad Dithmarschen (to tu, gdzie mieszkamy od niedawna). Czyta lub recytuje przygotowany przez autora czyli librecistę tekst i podaje dokładnie siłę wiatru. Tak, że mnie zapiera dech nawet przy biurku. I dlatego zostaję w domu. Ale czas, czyli nowy rok bezlitośnie rusza do przodu. Już kilka razy odezwał się nawet telefon, a ja w panice szukałam kalendarza. Nie mam kalendarza na nowy rok. Robię notatki na pustych pojedynczych kartkach. Co jest bardzo niebezpieczne podczas zimowych wichur nad Morzem Północnym.

Zwierzam się więc Wolfgangowi ze swojej biedy, a ten się tylko śmieje. W drugiej szufladzie od góry, mówi, po lewej stronie biurka, od dawna leży kalendarz dla ciebie. Zrobił porządek podczas świąt w swoim pokoju i ma dla mnie tak zwany „appointment diary“ (ja bym to przetłumaczyła roboczo jako „dziennik umówień”). Wydany przez rządowe tajwańskie biuro informacyjne (GIO – Government Information Office). Ilustrowany rysunkami tajwańskich artystów, którzy w ciągu ostatnich dwudziestu lat uczestniczyli w bolońskich targach książki dla dzieci.

„Rysunek“, czytam w słowie wstępnym – pierwszy kalendarz w moim życiu ze słowem wstępnym! – „jest osobnym światem“. Opowiadanie za pomocą obrazów inaczej działa na odbiorcę niż opowiadanie za pomocą słów. Rysunek młodego – ma dopiero 23 lata – Inca Pan z Taichung, ilustruje pierwszą połowę kwietnia w moim nowym roku. Nosi tytuł „Ciocia Calina“ (po niemiecku piękny wyraz złożony – „Die Daumentante“). Podoba mi się tytuł, choć nie rozumiem go. Nie widzę na obrazie ani cioci, ani Caliny. Chińskie znaki też nic mi nie mówią. Połowa kalendarza, połowa nowego roku, połowa czasu opisana i ponumerowana jest dla mnie nieczytelnie. Ale Tajwańczycy, tak samo jak wszyscy Azjaci, są uprzejmi. Dali też tekst angielski i francuski. „Thumbelina“. Die Daumentante. Cioca Calina. W słowie wstępnym czytam, że Inca Pan w 2005 roku zgłosił się z tym rysunkiem na konkurs poświęcony 200. rocznicy urodzin Hansa Christiana Andersena. Konkurs ogłoszony został pod hasłem „Nowe rysunki cesarza“. Mój kalendarz znajduje się pod hasłem „wszyscy się starzejemy“ – Calineczka podrosła do Cioci Caliny.

czwartek, 3 stycznia 2008

Nowy rok

W nowym roku zdążyliśmy już odczuć gwałtowne wahania temperatury. Pierwsze trzy noce nad Morzem Północnym były jasne (mój W., były Berlińczyk, godzinami zachwycał się gwiazdozbiorami) i mroźne. Wiatr nieustannie wiał ze wschodu. A ja do dziś najchętniej stoję w kuchni i obserwuję czyżyki. Całe szczęście, że udało się nam na czas powiesić na jabłoni domek z pokarmem dla ptaków budowany jeszcze przez teścia. W czasie świąt dwie sowy płomykówki spały w ciągu dniaw naszych białych jodłach. Odkąd zniknęły, nie wiem kiedy ani gdzie, pojawiają się z powrotem zięby, jery i gile.

Tymczasem w radiu leci relacja o ziemniakach. Z okazji ogłoszenia roku 2008 Rokiem Ziemniaka. Przez kogo i dlaczego, nie pamiętam. Albo nie dosłyszałam. Albo, co wydaje się bardziej prawdopodobne, od razu zapomniałam. Ponieważ bezczelny drozd oraz dwa blade gołębie właśnie wydziobują ziarna ze zmarzniętej ziemi.

Po niemiecku ogłosiłam rok 2008 jako swój Osobisty Rok Wyrazów Złożonych. Z okazji. Bo w Meldorfie, gdzie od niedawna mieszkamy, przy skrzyżowaniu Hafenchaussee z Jungfernstieg stoi, o ile wiem, jedyny na świecie „automat do ziemniaków” (po niemiecku „Kartoffelautomat”, czyli wyraz złożony z „Kartoffel”= ziemniak i „automat”= automat). Wrzucamy do otworu 3 albo 5 euro i po chwili u naszych nóg leży pięcio- albo dziesięciokilogramowy worek z ziemniakami, który taszczymy do domu. Świeże, prosto z pola ziemniaki wymarłej odmiany Lindy lub innej. Nazwy tutejszych ulic też są wyrazami złożonymi: Hafenchaussee (szosa prowadząca do portu) i Jungfernstieg (coś w rodzaju wąskiej drogi dla dziewic lub dziewiczej strony). Tak samo jak inne niemieckie słowa, których w nowym życiu używamy na co dzień, jak Reiskocher (garnek do gotowania ryżu), Abwassergebühr (opłata za ścieki), Brotkorb (koszyk na chleb), Mangoschwemme (nadmierna podaż mango na rynku), Blattlausbefall (pojawienie się mszycy), Schwärzepilz (czarny grzyb), Knollenfäule (zgniłe bulwy) lub Ingwermesser (bardzo ostry nóż do obierania imbiru) i tak dalej, i tym podobnie.

A po polsku wpadam w popłoch. Bo w tym języku nie ma żadnych wyrazów złożonych. Szukam więc pociechy w poezji. W Polsce rok 2008 ogłoszono Rokiem Zbigniewa Herberta, by w ten sposób uczcić 10. rocznicę śmierci poety. A w Salzburgu obchodzą Rok Herberta von Karajana. Międzynarodowa Unia Ochrony Przyrody i Jej Zasobów IUCN oraz Światowa Organizacja Ogrodów Zoologicznych i Akwariów WAZA ogłosiły natomiast 2008 Rokiem Żabki Zielonej (po niemiecku „Laubfrosch” – znowu wyraz złożony z Laub = suche liście, oraz Frosch = żabka). Drzewem roku jest prawdziwy orzech włoski, orchideą roku kukułka zaniedbana czyli Dactylorhiza praetermissa, rośliną leczniczą roku zwyczajny kasztanowiec, pająkiem roku kątnik większy czyli Tegenaria atrica, mięczakiem roku Myosotella myosotis, krzewem roku Helenium, grzybem roku borowik ciemnobrązowy czyli Boletus aereus, mchem roku Orthotrichum pulchellum, kwiatem roku oset zwisły czyli Carduus nutans i tak dalej, i tym podobnie. Po niemiecku same wyrazy złożone. A po polsku nic. Bo nie znam słów (i dlatego ratuję się łaciną). Język polski nie uznaje wyrazów złożonych. Za to polski żubr został ogłoszony zwierzęciem roku. Rok 2008 również jest Rokiem Języków, Rokiem Matematyki, Rokiem Planety Ziemia, Rokiem Skały Podwodnej, Rokiem Dialogu Międzykulturowego oraz, po prostu, podobno z inicjatywy Europejskiej Agencji Obrony – Rokiem Zbrojeń. Z tego potwornego słowa w niemieckim można, niestety, stworzyć mnóstwo wyrazów złożonych. Czyli dobrze się stało, że po polsku ich nie ma.

Póki co, stoję w kuchni i patrzę przez okno. A W., były Wielkomiejski w nocy nie spuszcza oczu z nieba.